Dziś udało mi się to zmienić, ale nie wiem na jak długo.
Mam nadzieję, że jest w miarę poprawnie i bez błędów :P
Lubicie
historie ze szczęśliwymi zakończeniami? Ja też je zawsze lubiłam. Najgorsza
książka to ta, która kończy się tak, że masz ochotę ją chwycić i rzucić o
ścianę, a potem przez całą noc płaczesz, bo zakończyła się nieszczęśliwie dla
bohaterów.
Ja gram
dziś w innej powieści, która nie ma końca, więc nie jest mi łatwo powiedzieć
czy rzucę ją w kąt czy to ona wyrzuci mnie ze swego środka…
Intuicyjnie
uchyliłam głowę. Na mojej ławce wylądowała pomięta papierowa kula. Niechętnie
rozwinęłam ją i wyprostowałam kartkę.
To co? Idziemy zwiedzić
posiadłość Carbonów?
K.
Zdenerwowana
zmięłam kartkę i rzuciłam przed siebie trafiając do kosza. Jedno słowo, jedno
imię. Kamil. Chłopak od czasów gimnazjum starał się ze mną umówić, ale za
każdym razem udawało się go jakoś zbyć. Rzucał różne propozycje. Kino. Kolacja.
Spacer. Proponował mi nawet korepetycje z matmy, która była dla mnie czarną
magią, a dla niego błahostką. Nigdy się nie zgodziłam, teraz jednak byłam
niemal pewna, że ulegnę. Wiedział, że niesamowicie mnie ciekawi tajemnica
posiadłości Carbonów. W miasteczku nie krążyło wiele legend ani plotek na temat
tej rodziny. To znaczy było ich dużo dla przeciętnego człowieka, ale dla mnie
za mało. Szukałam w Internecie wiadomości na ich temat, ale nie znalazłam. Wypytywałam
ludzi, ale oni za mało wiedzieli. Krążyły plotki, ale jedna niewiele się
różniła od drugiej. Marzyłam o tym, by wejść do ich domu i zerknąć w każdy kąt
każdego pomieszczenia. Chciałam spotkać właścicielki, o ile nie były tylko tą
wymyśloną częścią plotek. Wiedziałam, że nikt dobrowolnie ze mną nie poszedł.
Wymowa samego nazwiska tej rodziny wywoływała strach, ale nie we mnie. U mnie
tylko pobudzało to ciekawość. Niestety nie wiedziałam dokładnie, gdzie znajduje
się dom wyglądający jak zamczysko, gdzie mieszkają dwie kobiety, których nikt
nigdy nie widział, które były nazywane wiedźmami. Słyszałam, że nigdy nie
opuszczają swej posiadłości, nikt nie wiedz dział jak mają na imię, ile mają
lat. Wiadomo było tylko, że wszelkie sprawy załatwiał za nie ogrodnik domostwa.
Podobno był bliskim przyjacielem ich ojca, gdy ten zmarł, mężczyzna dobrowolnie
został by dalej strzec zamczyska. Sama nigdy go nie widziałam, ale chodziły
pogłoski, że był również grabarzem w sąsiednim miasteczku. Ludzie rzadko go
widywali, ale niemal każdy był pewien, że owy ogrodnik nie różni się zbytnio od
pozostałych mieszkańców, miał spracowane dłonie i twarz o ostrych rysach,
siwiejące włosy były przerzedzone. Tak słyszałam, ale i tak wolałabym go
zobaczyć na żywo.
Za najbardziej znane plotki uznałam te, które mówiły o tym, że za domem było wzgórze, na którym stały dyby oraz te, które… mogły być prawdziwe, ale nie musiały, jak wszystkie inne zresztą. Ludzie najbardziej bali się mieszkanek posiadłości Carbonów, ponieważ podobno w lesie okalającym zamczysko zabito podobno kiedyś dwie dziewczyny, jedna w wieku 12 lat, druga w wieku lat 24, jej siostra. Ale to było bardzo dawno temu. Ostatnio udało mi się dowiedzieć czegoś nowego. Chłopak od mojej siostry pracował w policji, męczyłam go bardzo długo, aż mi wreszcie opowiedział coś więcej na temat wiedźm. Co roku późną jesienią lub wczesną zimną, gdy jeszcze nie było śniegu, ginęły dwie osoby. Były to dwie dziewczyny schematycznie w wieku 12 i 24 lat, 13 i 26 lat, 14 i 28 lat, 15 i 30 lat. Co dwa lata zaś znajdowano ciała chłopaka i dziewczyny, i tu był schemat, ale troszkę inny, chłopak był zawsze w wieku dziewczyny lub starszy o roku, dwa lub trzy, nie więcej. Zjawisko to zaobserwowano już w roku 1964, początkowo ludzie się jakoś bardzo tym nie przejmowali. W 1964 i 1965 nie działo się nic dziwnego. W następnych latach ktoś zauważył, że giną co roku dwie osoby w identycznym czasie. Powiedział to policji, trzy dni później znaleziono jego ciało. Został zasztyletowany. Nie zginął tak jak ludzie w schemacie, bo przyczyny śmierci tamtych nie udało się ustalić. Wyglądali tak jakby zmarli śmiercią naturalną. Nie mieli żadnych ran na ciele, blizn ani siniaków.
Miałam szesnaście lat i biorąc pod uwagę schemat, nie powinna czekać mnie śmierć na terenie wiedźm. W tym roku była kolej na dwie dziewczyny. Niesamowite jak łatwo mogłam o tym myśleć, nie potrafiłam się tym przejmować. Chciałam wreszcie zobaczyć zamek Carbonów, jeżeli nie wchodzić do środka to chociaż zobaczyć jak wygląda na zewnątrz. Wiedziałam, że nikt mnie do niego nie zaprowadzi, nie powie, gdzie mam iść by tam dotrzeć, nie pójdzie ze mną. Do tego czasu było to wszystko po za moim zasiągiem, aż tu nagle mam szansę spełnić swoje największe marzenie. Byłam skłonna ponieść każdą ofiarę, by wreszcie zobaczyć te, których się wszyscy obawiali. Nie umiałam, co prawda walczyć, byłam słaba i nie miałam szans na wygranie walki z wściekłym psem, a co dopiero z wielkimi wiedźmami, zakładając oczywiście, że nie były wymyślone przez rodziców, którzy zmuszali dzięki nim swoje dzieci, by zjadły cały obiad.
Za najbardziej znane plotki uznałam te, które mówiły o tym, że za domem było wzgórze, na którym stały dyby oraz te, które… mogły być prawdziwe, ale nie musiały, jak wszystkie inne zresztą. Ludzie najbardziej bali się mieszkanek posiadłości Carbonów, ponieważ podobno w lesie okalającym zamczysko zabito podobno kiedyś dwie dziewczyny, jedna w wieku 12 lat, druga w wieku lat 24, jej siostra. Ale to było bardzo dawno temu. Ostatnio udało mi się dowiedzieć czegoś nowego. Chłopak od mojej siostry pracował w policji, męczyłam go bardzo długo, aż mi wreszcie opowiedział coś więcej na temat wiedźm. Co roku późną jesienią lub wczesną zimną, gdy jeszcze nie było śniegu, ginęły dwie osoby. Były to dwie dziewczyny schematycznie w wieku 12 i 24 lat, 13 i 26 lat, 14 i 28 lat, 15 i 30 lat. Co dwa lata zaś znajdowano ciała chłopaka i dziewczyny, i tu był schemat, ale troszkę inny, chłopak był zawsze w wieku dziewczyny lub starszy o roku, dwa lub trzy, nie więcej. Zjawisko to zaobserwowano już w roku 1964, początkowo ludzie się jakoś bardzo tym nie przejmowali. W 1964 i 1965 nie działo się nic dziwnego. W następnych latach ktoś zauważył, że giną co roku dwie osoby w identycznym czasie. Powiedział to policji, trzy dni później znaleziono jego ciało. Został zasztyletowany. Nie zginął tak jak ludzie w schemacie, bo przyczyny śmierci tamtych nie udało się ustalić. Wyglądali tak jakby zmarli śmiercią naturalną. Nie mieli żadnych ran na ciele, blizn ani siniaków.
Miałam szesnaście lat i biorąc pod uwagę schemat, nie powinna czekać mnie śmierć na terenie wiedźm. W tym roku była kolej na dwie dziewczyny. Niesamowite jak łatwo mogłam o tym myśleć, nie potrafiłam się tym przejmować. Chciałam wreszcie zobaczyć zamek Carbonów, jeżeli nie wchodzić do środka to chociaż zobaczyć jak wygląda na zewnątrz. Wiedziałam, że nikt mnie do niego nie zaprowadzi, nie powie, gdzie mam iść by tam dotrzeć, nie pójdzie ze mną. Do tego czasu było to wszystko po za moim zasiągiem, aż tu nagle mam szansę spełnić swoje największe marzenie. Byłam skłonna ponieść każdą ofiarę, by wreszcie zobaczyć te, których się wszyscy obawiali. Nie umiałam, co prawda walczyć, byłam słaba i nie miałam szans na wygranie walki z wściekłym psem, a co dopiero z wielkimi wiedźmami, zakładając oczywiście, że nie były wymyślone przez rodziców, którzy zmuszali dzięki nim swoje dzieci, by zjadły cały obiad.
-Kto to
był? –głos nauczyciela sprawił, że podniosłam wzrok z kosza na jego twarz. Nie
było sensu udawać, że nie wiem. Z ociąganiem westchnęłam i powiedziałam, że to
ja.
--Do
dyrektora! I to już!
Leniwie wstałam
i zaczęłam zbierać swoje rzeczy z ławki kiedy kolejna papierowa kulka trafiła
mnie w plecy, zdenerwowana pochwyciłam ją i rzuciłam prosto w Kamila. Założyłam
plecak na ramię i skierowałam się w stronę drzwi.
-Chcesz
coś powiedzieć? –zapytał pan od historii. Zatrzymałam się i spojrzałam mu
prosto w oczy nie mając zamiaru bawić się w skruszoną. Pokiwałam przecząco
głową i dodatkowo powiedziałam
-Nie,
proszę pana. Gdyby Kamil we mnie nie rzucił, wtedy nie byłoby sprawy. Tak czy
siak to nie moja wina, że jednak we mnie rzucił, a ja odrzuciłam. Jeżeli pan
teraz się mi przyglądał to widział pan, że nie byłam z tego zadowolona. –fuknęłam.
–Mogę już iść?
Nauczyciel
zaczerwienił się po same uszy ze złości. Nigdy nie widział bym się tak
zachowywała, ale ten dzień od samego początku źle się zaczął, a ja nie miałam
siły udawać, że jestem happy i go słucham. Dziwiłam się wprawdzie, że wcześniej
mnie nie wyrzucił, widział przecież, że czytałam mangę pod ławką. Upomniał trzy
razy, ale nic ponad to. Aż do teraz.
-W takim
razie oboje do gabinetu dyrektora!
Poczułam
satysfakcję, że nie pójdę sama, ale i gniew, że w ogóle muszę iść. Jednocześnie
wzbierało się we mnie podniecenie, którego nie mogłam opanować. Wzbierały się
we mnie chęci spełnienia marzeń. Zawsze starałam się chodzić do szkoły, niemal
zawsze byłam obecna. W tej chwili miałam ochotę opuścić tą dziurę i się wynosić
jak najdalej. Wychodząc z sali trzasnęłam głośno drzwiami zamykając je przed
nosem Kamilowi. Usłyszałam krzyk pana od historii, ale gdy wychylił się by mnie
upomnieć, byłam już w połowie drogi do piwnicy, gdzie mieliśmy szafki. Szybko dobiegłam
do swojej, przebrałam buty, zabrałam bluzę i wyszłam ze szkoły. Wiedziałam, że
będzie piekło jak rodzice się dowiedzą, ale jakoś nie mogłam się tym
przejmować. Czekałam aż Kamil wyjdzie ze szkoły. Na szczęście nie trwało to
długo.
-Na
motor! Szybko! –usłyszałam jak woła do mnie. Normalnie zaczęłabym panikować, że
się boję, że nie umiem jeździć, ale nie dziś. Poczekałam aż do mnie dobiegnie.
-To nie
randka. Jasne? –warknęłam mu do ucha. Mruknął coś w odpowiedzi, co można by
różnie zinterpretować. Ruszyliśmy, by spełnić jedno moje marzenie. Największe ze
wszystkich. To, które było szaleństwem i wielką niewiadomą.
-Jesteś
pewien, że to tutaj? Nic nie widzę. –zniecierpliwiona zaczęłam się rozglądać. Postanowiliśmy
przejść na piechotę, bo motor robił zbyt wiele hałasu. Przedzieraliśmy się
przez las. Właściwie nie można by tego nazwać tym słowem. Ogołocone z liści drzewa
były niesamowite, jedne wysokie, inne znowu mojego wzrostu. Puste gałęzie chwiały
się na lekkim wietrze. Stanęłam w miejscu zafascynowana, szliśmy od godziny. Krajobraz
szybko się zmieniał. Początkowo był to normalny jesienny las z kolorowymi
drzewkami, teraz już tylko puste trupy ulegały powiewom powietrza. Nie było już
ściółki, popiół, coraz więcej popiołu. Bałam się, że za niedługo nogi będą nam
w nim zapadać jak w ruchomych piaskach. I kruki. Wszędzie pełno kruków. Te czarne
ptaszyska mnożyły się. Z każdym krokiem było ich coraz więcej.
-Za
niedługo będziemy.
-Skąd to
możesz wiedzieć? Przecież nic nie widać! Tyle tych ptaszysk, że się robi od
nich ciemno!
-Popatrz
przed siebie. Widzisz tamtą górę? –Kamil wskazał palcem coś. Coś, bo tego nie
widziałam. Nie widziałam tak dobrze jak on. Wzrok miałam zniszczony od
nadmiernego czytania książek i mang. Bałam się, że za niedługo będę musiała
nosić okulary. Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłam dopiero jakiś ciemny
nieokreślony kształt. Popiół owiał obraz zamczyska, które rosło w miarę jak
zbliżaliśmy się do niego. Kruki zaczęły wydawać z siebie tak głośne dźwięki i
piskliwe, potem szorstkie, że musiałam zatkać uszy. Nie mogłam tego znieść,
były jak zaklęci ludzie wołający o przywrócenie ich do życia. Zaczęłam krzyczeć,nie
potrafiłam już tak dłużej. Rzuciłam spojrzenie w bok i przypadkowo zobaczyłam
wzgórze, tuż za posiadłością Carbonów. Stały na nim dyby, jedne obok wysokiego
łysego drzewa, drugie kilka metrów dalej. Przerażona zadrżałam. Kruki ucichły. Wtedy
spostrzegłam, że nigdzie nie ma Kamila. Tchórz! Zostawił mnie samą!
-Kamil! Ty
tchórzu! –wrzeszczałam na całe gardło. Nie obchodziło mnie to, że ktoś może
usłyszeć. Jeżeli był w pobliżu. Ale pewnie nikogo nie było. –Ty draniu!
Miałam ochotę
wypuścić z siebie szereg przekleństw i obelg i zrobiłabym to gdyby nie szelest.
Zaczęłam się rozglądać dookoła. Chciałam panikować, gdy zobaczyłam jakąś postać
w czerni. Nie widziałam jej zbyt dobrze. Widziałam tylko, że się zbliża. Odruchowo zrobiłam kilka
kroków w tył. Gdy była już tylko kilka metrów ode mnie, spostrzegłam, że to
kobieta. Długie czarne włosy miała splecione w luźny warkocz. Wiatr przebierał
na sile w miarę jak się zbliżała. Nie byłam w stanie dostrzec twarz. Dojrzałam coś
innego.
W ręce
trzymała nóż. Ostrze błysnęło w świetle księżyca. O Boże! Nie miałam pojęcia,
że jest już tak późno! Popiół wirował wokół nas. Kruki zaczęły krzyczeć coraz
głośniej. Poczułam jak łzy spływają mi po policzkach. Ptaszyska wrzeszczały
jakby ich krzyk mógł przywrócić im ludzką postać. Wrzaski coraz bardziej
przybierały na sile. Wszystko wirowało coraz bardziej, popiół, zwęglone liście
otaczały mnie ze wszystkich stron. Spanikowana zaczęłam się modlić. Naprzeciw mnie
stanęła dziewczyna w zwiewnej czarnej sukience i legginsach. Ostatnim, co
zobaczyłam była jej twarz o oczach jak dwa żarzące się węgle. Paliły się niczym
ogień, który zaraz wszystko zagarnie. Podkreślone czarnym eyelinerem i kredką. Skóra
jak śnieg raziła bladością. Usta niczym ociekające krwią odrywały białe lekko
spiczaste zęby. Przejechała językiem po wargach i uniosła je delikatnie w
uśmiechu świadczącym, że czuje się pewna i świadoma swej wyższości nade mną. Przestraszona
skuliłam się, a mój wzrok padł na zdobioną rękojeść jej sztyletu.
Zapowiada się ciekawie..pisz dalej!
OdpowiedzUsuń