piątek, 16 sierpnia 2013

Kartagina part 4



***
Siedziała na brudnej ziemi z głową opartą na kolanach. Jej oczy były zamknięte. Była w lochu. Wcześniej słyszała burzę krzyków, przekleństw i wrzasków, odgłosy te były jednak silnie stłumione. Nie miała ochoty sobie nawet wyobrażać, co się działo na pokładzie.
Najpewniej statek kapitana napadł na ten z angielską banderą i go ograbił. Lemingo i dwóch innych mężczyzn przyprowadziło do celi kilku jeńców. Byli posiniaczeni i ledwo żywi. Widać, że stoczyli niemałą walkę nim ostatecznie się poddali. Być może tego nawet nie zrobili. Po prostu zgubiły ich ludzkie słabości.
Kartagina raz po raz brała głęboki oddech i starała się opanować, ale niewiele to pomagało. Świadomość tego, co się wydarzyło zaczynała się przebijać do jej umysłu. Z trudem chciała pohamować łzy, które zaczynały spływać jej po policzkach. Po kilku chwilach jak kubeł zimnej wody wylany na głowę, rzeczywistość wypełzła na powierzchnię. Jej ojciec właśnie zginął. Teraz już nic nie będzie takie jak wcześniej. Pewien etap w jej życiu się właśnie skończył, odszedł i nie istniała już żadna nadzieja, że powróci. Coś się skończyło, a coś się zaczęło. Coś, co było nowe, ale i nie tak miłe. Zacisnęła zęby.
Smutno się zrobiło, gdy sobie przypomniała jak ojciec uczył ją jak posługiwać się mieczem, jak była małą dziewczynką i opowiadał jej bajki na dobranoc, jak była się morza i w nocy budziła się przerażona koszmarami. Przychodził wtedy, siadał na łóżku i mówił, że każdy ma coś, czego się boi.
Chwyć strach za rękę, zamachnij się i rzuć go w morze. Zapomnij o nim i żyj jakbyś nigdy go nie doświadczyła. Powiedział kiedyś, a ona zapytała:
-Jak? Skoro trzymam go za rękę?
Nic nie odpowiedział. Chyba liczył na to, że sama zrozumie, ale tak się nie stało. Ilekroć go pytała, co to oznacza, nie odpowiadał. Zdarzały się chwile, kiedy głęboko się zastanawiała nad sensem tych słów, jednak tylko utwierdzało ją to w przekonaniu, że człowiek żyje po to by walczyć, czasem wygrywać, czasem nie. Bywa, że strach jest nie do ogarnięcia jednak, gdy istnienie na ziemi rozwija się jak zwój papieru, udaje się wreszcie pojąć, że ogrom możliwości na zdobycie tego, co się pragnie jest większy niż się wydaje. Zawsze można się podnieść, trzeba tylko widzieć to, co ma przyszłość i wierzyć, że twoje czyny mają sens. Podniosła głowę i zakaszlała. W cieniu lochu ktoś lub coś się poruszyło. Drgnęła. Piekły ją oczy nieprzyzwyczajone do ronienia łez. Skronie pulsowały.
-Jak się czujesz? –Usłyszała głos z końca celi. A więc ktoś. Wcześniej nie zauważyła żeby inni marynarze byli uwięzieni razem z nią. Teraz rozpoznała głos Creppa.
Był godnym zaufania podwładnym ojca. Wiedziała, że tata nie łatwo obdarzał kogoś zaufaniem, ale ten mężczyzna był jego prawą ręką. Była pewna, że jeżeli ktoś może jej pomóc, to tylko on. Jednak w obecnej sytuacji ucieczka nie miała szans powodzenia. Z całej załogi przeżyło co najwyżej kilku i ona. Ich garstka przeciw dobrze wyszkolonej armii wroga. Bez szans. Gdyby nawet jakimś cudem udało się im opuścić lochy, nie mieli gdzie i jak uciec. Na szalupie? Jeżeli nawet kapitan pirackiego statku miał szalupę, nie miała szans żeby daleko na niej dopłynąć bez jedzenia, kompasu i w dużej odległości od lądu. Właściwie to nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdują. Na jakim oceanie czy morzu. Patrzyła w ciemną pustkę. Jej płuca drżały.
Dopiero teraz zaczęła odczuwać jak śmierdzi pod pokładem.
-A jak mam się czuć? Właśnie zabili mojego ojca, napadli na jego statek, większość załogi już żrą rekiny i inne bestie, a ja jestem w dupie. Siedzę tu z tobą i z paroma innymi, a cały ten ich kapitan zdążył mi już przedstawić, jakie ma co do mnie plany. Wszyscy siedzimy w tym gównie i zgnijemy w nim. –Warknęła próbując przejrzeć gęstą ciemność. Bezskutecznie.
-Nie chcę cię zdenerwować. Zresztą nerwy i tak nie mają sensu, bo nic nie zmienią. Przykro nam z powodu kapitana, ale czasami trzeba nauczyć się godzenia na zastany przez nas świat.
-Godzenia się? A co mam według ciebie robić? Gnić z uśmiechem na twarzy w tym bagnie?
-Nie to miałem na myśli, nie naszą sytuację, bo chociaż wydaje się być opłakana to nie jest najgorzej. Być może nawet dają nam coś do jedzenia.
-Tak?! –Prychnęła zdenerwowana. –Więc, co miałeś na myśli?
-Kapitana Jonegela.
Kartagina gwałtownie wciągnęła powietrze. Łzy zaczęły płynąć, chociaż chciała być twarda. Pociągnęła nosem. Ponownie jej serce tknęła słabość i smutek.
Bolało ją to, co się wydarzyło, chociaż już od dobrych paru godzin tkwiła w lochu. Świadomość tego, że ojciec odszedł zamiast oddalać się – nasilała się i powodowała, że świat zaczynał się szybciej obracać, umysł przywoływał każdą chwilę, która minęła. Życie jednocześnie stało w miejscu, gnało do przodu i cofało się do minionego. Zobaczyła, że kształt w mroku się przybliżył i ukazała się ledwo widoczna twarz Creppa. Usiadł obok niej.
-Nie umiesz się z tym pogodzić, co?
-Nie.
Przyciągnął ją i zaczął głaskać po głowie.
-Grunt to mieć w sobie siłę, by kontrolować emocje. Bez tego zginiesz. Z tym masz szanse jakiś czas jeszcze unosić się nad powierzchnią. Wiesz, czyje to słowa?
-Taty.
-Tak, stary kapitan zawsze wiedział, co powiedzieć. Gdyby tu był zapewne, by kazał ci się wziąć w garść.
Łzy powoli przestawały płynąć jednak smutek pozostał.
Nadeszły chwile cięższe od poprzednich.
Jednak teraz już tylko czas wyznaczał granice niemożliwemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pisz, śmiało, śmiało, wszystko czytam :)