niedziela, 11 sierpnia 2013

I did not forget.

Na samym początku chcę wytłumaczyć swoją bardzo długą nieobecność. Nie była ona spowodowana zapomnieniem czy też porzuceniem bloga tylko brakiem czasu. Wydaje mi się, że wspominałam już, że miałam w planach wyjazd na wakacje. Tak też było, 22 lipca opuściłam swój dom i pojechałam razem z kasjopeą do Warszawy, potem 25 lipca poleciałyśmy samolotem do Dublina, a z niego już samochodem do Dundalk. Cały pobyt w zielonej Irlandii trwał do 5 sierpnia, potem byłam w Warszawie do 9, tak więc w domu byłam dopiero w nocy wczoraj, przyjechałam zmęczona i na nic nie miałam siły, więc dopiero teraz zabieram się za ten post.
Ale teraz troszkę opowiem jak to wszystko wyglądało, może na początek powiem, że to był mój pierwszy wyjazd za granicę i lot samolotem, nie denerwowałam ani się nie stresowałam wcale w przeciwieństwie do kasjopei, którą troszkę nerwy opanowały. Ona również leciała po raz pierwszy, więc nie bardzo wiedziałyśmy co i jak, na szczęście udało się nam "przyczepić" do pewnej pani, która też leciała do Dublina, więc razem z nią udało się nam przejść przez całą odprawę i ogarnąć.
Tak, że wracając już do Warszawy, same przeszłyśmy przez te wszystkie procedury lotniskowe, odprawy nie odprawy i w ogóle. So.. nie było tak źle.
No a teraz może powiem, co takiego jadłam, czego wcześniej nie udało mi się spróbować. Więc zaraz na następny dzień po przylocie do Irlandii, dokładnie około godziny 18 pojechaliśmy na irlandzką kolację do Shili. Była to miła starsza pani, z którą niestety miałam lekki problem się dogadać. Okazało się, że angielski, którego uczą w szkole niestety, ale w praktyce jest mało użyteczny, oczywiście czasy i słownictwo się przydaje, ale żeby rozumieć co do ciebie ludzie mówią- musisz trochę z nimi mieć styczności. Na kolacyjce była oczywiście herbatka z mleczkiem, kanapeczki (na polówce mięciutkiej bułeczki sałatka, mniam) i muffinki z kolorowymi polewami.
Kolejnego dnia pojechaliśmy do... w sumie to nie pamiętam nazwy tego miejsca, ale było niesamowite.
Patrząc na zdjęcie widzę, że jest piękne, ale w realu był to bardziej cudny widok. Patrząc widziałam jak woda liże podnóża gór, a chmury otaczają szczyty jak mgła. Zjedliśmy tam po lodzie włoskim z flake. Mam nadzieję, że dobrze pamiętam nazwę czekoladki, która była w smaku jak ciasteczko.
Następnego dnia, nie wiem który to był, ale... poszliśmy na małże z grila. Nigdy wcześniej ich nie jadłam, więc byłam bardzo negatywnie nastawiona. Myślałam, że będą nie do zjedzenia... W każdym bądź razie ugrilowana część była bardzo dobra, część, która była w skorupie... no cóż... awful. Bleah, ale szybko połknęłam i zapiłam pomarańczowym sokiem, więc nie było tak źle.

Kolejnym przystankiem na naszej drodze było Giant's Causeway na samej północy Irlandii. Widok był jak z jakiegoś filmu, jak ze snu piękny i nierealny.
Dalej były ruiny jakiegoś kompleksu klasztornego. Wtedy też złapała nas burza, więc musieliśmy się ukryć przed siarczystym deszczem.
Cudem zielonej wyspy prócz wszechobecnej zieleni, Newgrange i ruin było dla mnie morze, najpiękniejsze jakie kiedykolwiek w życiu widziałam. Stałam tak na tej plaży i gapiłam się w jego nieskończoność jak uzależniona, nie mogąc przestać.
No, a tu wcześniej wspomniane Newgrange.
Tym ostatnim zdjęciem z północy, zakończę serię fotę, które będą w tym poście.
Będąc na najbardziej niesamowitych wakacjach w moim życiu, widziałam dużo więcej, byliśmy w muzeum figur woskowych w Dublinie, z miejscowości odwiedzonych przez nas, których miejscowości pamiętam to Ballymena, Ballymoney, Bushmills, Dublin, Dundalk, Drogheda, Newry, Craigavon, Antrim. Było ich znacznie więcej, ale nie pamiętam już ich nazw. W każdym bądź razie, będąc potem w Warszawie dotarło do mnie, że będę tęsknić za tą niedużą zieloną wyspą, że zostanie w moim sercu na zawsze <3 .

Tak dziś kończę post, oczywiście może jeszcze dodam jakieś foty, coś opowiem, ale już nie dziś.
See you.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pisz, śmiało, śmiało, wszystko czytam :)